piątek, 27 lutego 2015

simple black

Posty ałtfitowe pojawiają się tu zdecydowanie za rzadko... Proporcjonalnie do tego, jaką przyjemność przynosi mi ich przygotowywanie, powinny być publikowanie z pięć razy w tygodniu. Tymczasem...

Dzisiaj prosta stylizacja symbolicznie podsumowująca cały jesienno-zimowy okres, kiedy to zdecydowanie nosiłam się ciężko-wygodnie-menelsko. Zresztą... widać to było na insta ;)) Ciężkie buty, proste dopasowane spodnie i długie swetry/kardigany i kurtki, ot!

Zostawiam Was ze zdjęciami i do zobaczenia w kolejnym poście!














Pozdrawiam ;***

poniedziałek, 23 lutego 2015

buble, czyli to się u mnie nie sprawdziło

Mało się u mnie takich produktów zdarza. Jeśli coś się nie sprawdza w pierwotnej wersji, wykorzystuję produkt w inny sposób. W tych przypadkach raczej się nie da... Oto cztery produkty do ust i dwa do włosów, które według mnie są prawdziwymi bublami.


Pierwsze dwie - pomadki ochronne: Zero Calorie kokosowa i pomadka Laura Conti o smaku winogrona. Obie mają jedną wielką zaletę: zapach! Jedną i drugą mogłabym wąchać bez końca, ale co z tego, skoro poza zapachem, który przynosi niesamowitą przyjemność, wyrządzają mi ogromną krzywdę...?

Obie pomadki już przy pierwszej aplikacji wywołały u mnie uczucie mrowienia. Przez chwilę pomyślałam, że to efekt mrożenia, a później pomyślałam, że to nie Carmex, a na opakowaniu producent o takiej właściwości nie wspomina. Szybko usunęłam produkt z ust. Stwierdziłam, że odczekam kilka dni i ponownie spróbuję. Niestety sytuacja się powtórzyła.

Kiedyś miałam podobne przejścia z jedną z podobnych pomadek ochronnych: zlekceważyłam pierwsze objawy i nadal używałam produktu co poskutkowało wysypką wokół ust, a następnie opuchnięciem. Przez kilka dni wyglądałam, jak po nieudanej operacji powiększenia ust. Szczerze nie polecam.

W przypadku tych specyfików już po tych kilku użyciach zauważyłam, że w okolicy ust zaczyna mi się pojawiać kaszka. Stwierdziłam, że testów wystarczy, a pomadki trafią do kosza albo będę ich używać jako sztyftów na odciski. Zobaczymy...



Kolejny kosmetyk, to spray do włosów Schwartzkopf. Produkt ma za zadanie pomóc w stylizacji włosów. Konkretnie, ma dawać na włosach efekt fal jak z serialu "Słoneczny patrol". Tymczasem u mnie daje efekt wysuszonego południowym słońcem sianka, leżącego gdzieś na środku pustyni. 

Miałam do tego produktu trzy podejścia. Wszystkie zakończyły się fiaskiem. Spray nie nadaje się do włosów suchych (jak moje), a tym bardziej do takich ze zniszczonymi i rozdwojonymi końcówkami. Zastanawiałam się, czy warto jest komukolwiek polecać ten produkt i doszłam do wniosku, że nie. Dlaczego? Bo suche i zniszczone włosy masakruje do cna, a włosy zadbane i lśniące (moim zdaniem) zniszczy i wysuszy. A nie o taki efekt nam chyba chodzi.

Sól w składzie nie służy włosom. Ojj, zdecydowanie. Ale to jedna z wielu wad. Kolejną jest wydajność. Jak wspomniałam użyłam go trzy razy i pół opakowania nie ma. Możecie mi pisać, że jestem nieekonomiczna, ale próbowałam użyć go mniej, to to już całkiem nie dawało efektu...

Tym produktem bardzo się rozczarowałam, bo myślałam, że będzie mi pomocny przy kręceniu fal i osiąganiu ładnego efektu skrętu. Niestety tak się nie stało...




Lakier do włosów z Isany to idealny przykład produktu taniego i zupełnie do bani. Nie będę o nim wiele pisać:

1. skleja włosy,
2. obciąża,
3. nie utrwala fryzury (po nałożeniu loki się prostują, czego przy żadnym innym produkcie nie zauważyłam),
4. ma lepką konsystencję - jakby woda wymieszana z cukrem.

Zupełnie nie polecam.


Dwa ostatnie produkty, to tinty do ust z Bell (nr 2) i z Lovely (nr 3). Z założenia są to farbki do ust, które mają wżerać się w usta i zabarwiać je. W moim przypadku oba produkty spełniają te kryteria. Więc w czym tkwi problem?

Niby jeden kolor, a na moich ustach po kilku chwilach pojawia się bliżej niezidentyfikowane ombre - od czerwieni, przez róż do pomarańczowych tonów. Jeszcze gdyby ten efekt jakoś sensownie na ustach się rozkładał, ale nie... W zupełnie przypadkowych miejsca kolor się jakby rozwarstwia i pozostaje tam... 

Reasumując, tinty nadają się do nałożenia i siedzenia przed lustrem. W tym czasie najlepiej nie mówić, nie uśmiechać się, tym bardziej nie jeść i nie pić. Nie mogłabym wyjść z domu po nałożeniu tego na usta. Nakładając szminki mam pewność, że kolor jest tam, gdzie do zaaplikowałam. Z tymi tintami takiej pewności nie mam. Za to wiem, że mam na ustach mały armagedon.

Żyję jeszcze małą nadzieją, że to ze mną jest coś nie tak i może to ja nie umiem ich aplikować. Tych produktów jeszcze nie skreślam, zwłaszcza po zrobionym researchu (usłyszałam opinie, że one się supersprawdzają)... Pożyjemy, jeszcze zobaczmy...



A czy w Wasze łapki wpadły, któreś z powyższych (moim zdaniem) bubli? Ciekawa jestem czy tylko u mnie nie zdały egzaminu, dzielcie się swoimi przemyśleniami! Co dodałybyście od siebie? ;))

Pozdrawiam ;***

wtorek, 17 lutego 2015

DIY: rama na zdjęcia

 W dobie instagrama i stu klatek na sekundę wywoływanie i przechowywanie zdjęć to już trochę archaizm. Osobiście ostatnie zdjęcia wywoływałam niespełna 4 lata temu(!) od tego czasu już kilka razy tworzyłam na dysku foldery "do wywołania" przenosiłam na pendriva i na tym się kończyło. Do zakładu fotograficznego do tej pory nie dotarłam.

Postanowiłam to zmienić, ale przede wszystkim wcielić w życie mój projekt, który czekał też dobre dwa lata na realizację. Rama przeprowadzała się ze mną dwa razy i przejechała pół Polski zanim wreszcie wczoraj udało mi się ją wziąć w łapki ;))

Inspirację do wykonania mojego projektu znalazłam w internetach (oczywiście), ale moją niepowtarzalną koncepcję zmieniałam kilka razy, żeby wreszcie powstało to, co powstało.

Do wykonania ramy potrzebujemy:

1. ramy (i tu jest kilka sposobów jej pozyskania. ponieważ ja potrzebowałam czegoś na pół ściany, zdecydowałam się na wykonanie jej samodzielnie, tj. poprosiłam tatę <3. tak jest chyba najtaniej i przede wszystkim pod wymiar. poza tym ram możecie poszukać w sklepach z artykułami plastycznymi, w sieci albo na strychu)


2. zdjęć (jakichkolwiek! w niestandardowym formacie, zwykłych - prostokątnych albo kwadratów, które opanowały internety już dawno)

Moje zdjęcia zamówiłam online na stronie instafoto.pl. Strona jest bardzo przyjemna i łatwa w obsłudze - zdjęcia można pobrać bezpośrednio z własnego konta na insta i przesłać do druku. Do wyboru są pakiety na 25, 50 i 80 zdjęć. Na początku zdecydowałam się na środkową wersję, ale szybko zrozumiałam, że z ponad 750 zdjęć ciężko wybrać jedyne 50... zmieniłam opcję na 80. Z przesyłką cała przyjemność wyniosła mnie niecałe 45zł. A paczka była u mnie już kolejnego dnia (czyli jak obiecują nam na stronie, przesyłka dociera w około 24godziny)


3. sznurek (może być jutowy, ja wybrałam mulinę, żeby pasowała mi kolorystycznie, sztuk dwie)

4. gwoździe, aby ten sznurek jakoś zamocować

5. spinacze biurowe do mocowania zdjęć (pierwotnie miały to być miniklamerki, takie jak do wieszania bielizny, ale nie mogłam nigdzie odpowiednich albo odpowiednio dużo znaleźć, stąd improwizowałam z tym co było dostępne)

6. nożyczki i młotek (ale te narzędzia mam niezbyt fotogeniczne, wiec tylko je tu wspominam)


Jak wyglądały zdjęcia po tym jak do mnie przyszły to już wiecie. Cieszyłam się nimi cały wieczór. PS. i wszystkie podpisałam na odwrocie, jak to robiła mama za starych dobrych czasów.



Może zanim omówię proces widoczny na zdjęciu poniżej, wspomnę krótko o ramie: jak tylko tata mi ją zmontował złapałam za farbę i machnęłam ją na biało. Zależało mi żeby pasowała do każdego wnętrza, a naturalny kolor drewna nie zawsze się sprawdzi, ponad to miałam wtedy bardzo zaawansowaną fascynację stylem chabby chic ;)
Nie żałuję, że ramę pomalowałam, nadal bardzo mi się podoba!

Wracając do kolejnych etapów tworzenia: za pomocą linijki lub innej miarki należy odmierzyć równe odległości między gwoździami. Ja użyłam, jakże profesjonalnego sprzętu - gumki szkolnej. W ten sposób odmierzyłam 18 punktów, w których następnie umieściłam gwoździe. Wbiłam, krótko mówiąc. W tym momencie mała wskazówka: niech te gwoździe mają jak największe łebki, później łatwiej montować sznurek.


I jeśli myślicie, że najtrudniejsze za Wami, no to nie... Muszę Was rozczarować. Zabawa dopiero się zaczyna. 
Jak mówiłam, miałam kilka koncepcji mocowania sznurka: klasyczną na około 4-5 rzędów, pajęczynę (czyli wiązanie nitki między przypadkowymi punktami po przeciwnych stronach) oraz gęsto i równolegle. Jak widać zdecydowałam się na ostatnie rozwiązanie i na mojej ramie w około trzycentymetrowych odstępach zamontowałam 18 sznurków. Na początku montowałam je owijając wokół główki gwoździa, później w dół, do lewej, w dół, do prawej, w dół... Gdy tuż przed końcem, zawiązałam koniec muliny, coś gdzieś... się poluzowało i nie dało się naciągnąć. Stwierdziłam, że wolę metodą "na piechotę" montować pojedyncze sznurki niż obawiać się, że nagle coś się zerwie, gdy powieszę zdjęcia. Zawsze lepiej doczepić jeden zerwany sznureczek, niż zakładać wszystko od początku...

I tak oto powstała harfa...


Po tym, mozolnym etapie czeka nas już lekkie i przyjemne zajęcie: wieszamy zdjęcia, kompozycja dowolna, kolorystyka dowolna, tematyka dowolna... Ogólnie dowolność. A spinacze naprawdę fajnie się sprawdzają!



Koszt tej ramy to około 50-55zł.

Sama rama została wykonana z tego co miałam w domu oraz pomalowana resztkami farb, które znalazłam (jeśli swoją też zrobicie sami albo wygrzebiecie na strychu lub w piwnicy, koszt będzie zbliżony;). Gwoździe, spinacze i mulina (o ile ich też, zupełnie przypadkiem, nie macie w domu), to wydatek około 8zł. Do tego koszt wywołania zdjęć - w moim przypadku 45zł, ale wszystkich nie umieściłam w ramie. Będę sobie zmieniać wystawkę, co jakiś czas ;))


Jak Wam się podoba taki pomysł na taką prezentację zdjęć?
A może podobna ram zdobi Wasze mieszkania i pokoje? Pochwalcie się w komentarzach!


Pozdrawiam ;***

sobota, 14 lutego 2015

pielęgnacja wieczorna twarzy

W ostatnim czasie moja wieczorna pielęgnacyjna rutyna uległa całkowitej zmianie. Kiedyś do oczyszczenia twarzy wystarczyła mi woda i mydło + płyn do demakijażu oczywiście. Dzisiaj poszerzyłam ją o kilka różnych produktów, o których chciałabym Wam poopowiadać.


Oczywiście pierwszym z nich jest płyn micelarny do demakijażu BeBeauty, znany już wszystkim czytelnikom mojego bloga, bo pojawia się w każdym denku, a często zdublowany ;)) 

Demakijaż, to pierwszy i najważniejszy krok w pielęgnacji skóry twarzy. Tego nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Nie wyobrażam sobie po całym dniu i w makijażu położyć się do łóżka i "dobranoc!" - to na szczęście zdarzyło mi się kilka razy w życiu, ale nigdy więcej! Stosując produkty kolorowe na całą twarz (podkład, puder, bronzer, róż...) trzeba je usunąć przed pójściem spać. Skóra musi oddychać, a kolorówka na twarzy w tym nie pomaga.

Mój demakijaż zawsze rozpoczynam od zmiękczenia tuszu do rzęs, dzięki temu płyn micelarny radzi sobie z każdym osobnikiem wyśmienicie. I tak naprawdę, mojego płynu używam tylko do oczyszczenia okolicy oczu. A w te nieliczne dni, kiedy na twarzy mam coś ponadto, dobrze radzi sobie zarówno z podkładem, kremem koloryzującym i pudrem. Mojej twarzy ani oczu jeszcze nigdy nie podrażnił, dlatego jestem mu wierna od kilku ładnych lat.


Rewolucją w codziennej pielęgnacji było zaopatrzenie się w kosmetyki do oczyszczania twarzy. Tak zaczęłam przygodę z pianką oczyszczającą z Nivei, a później z pastą z Ziai.

Pianka, ponieważ była pierwszym tego typu produktem w mojej kosmetyczce, rozbudziła moją ogromną ciekawość. A przy pierwszym użyciu trochę (bardzo) rozczarowałam się jej wydajnością. Kilka razy nacisnęłam aplikator i pół produktu nagle "wyparowało". Pomyślałam sobie, że ledwo się poznałyśmy, a tu zaraz przyjdzie nam się żegnać... Na szczęście myliłam się srogo!

Przez to, że pianka ma megawygodny aplikator jest bardzo wydajna, produkt się nie marnuje. Na jedno mycie potrzebuję około 1,5 pompki i jest to ilość, którą spokojnie bez problemu można wydobyć z opakowania. 

Produkt stosuje minimum raz dziennie od około 2 miesięcy i jak na taki okres, jestem z niego zadowolona. Oczyszcza dobrze skórę i pozostawia ją świeżą. Pachnie odrobinę mydlanie, ale nie przeszkadza mi to.

Pianka przeznaczona jest do cery suchej i mieszanej, tę pierwszą zdecydowanie posiadam. I żałuję jedynie, że w składzie znajduję alkohol. Z tego składnika moja twarz jest zdecydowanie najmniej zadowolona.

Pastą zainteresowałam się stosunkowo później, gdy już używałam toniku z tej linii (o którym za chwilę). Zaja już jakiś czas temu wyszła z serią produktów do oczyszczania twarzy z serii "liście manuka". Ja dopiero niedawno zainteresowałam się tą linią.

W tym miejscu chciałabym oficjalnie ogłosić, że ta seria, to pierwsze zapachowe produkty z Ziai, które lubię i nie śmierdzą mi. Wręcz codziennie trzęsą mi się ręce, żeby znowu nałożyć na twarz te produkty (czego do tej pory o kosmetykach tej firmy powiedzieć nie mogłam, nie licząc bezwonnej wazeliny).

Wracając do pasty: w konsystencji jest to faktycznie gęsta maź przypominając pastę do zębów z tą różnicą, że ma w składzie drobne grudki przypominające drobnoziarnisty peeling. Używanie jej, to dla mnie sama przyjemność - delikatny masaż relaksuje i odświeża skórę twarzy. Niestety nie mogę używać tego produktu tak często jakbym chciała, ponieważ do mojego typu cery zdecydowanie nie nadaje się do stosowania codziennego, ale raz na kilka dni... Warto. Polecam raczej osobom o typie skóry mieszanej i przetłuszczającej się. 



Tonizowanie - zdecydowana nowość dla mnie. Zawsze uważałam, że to co mam zmyć z twarzy zmyję przysłowiowym mydłem, ale jednak nie. Po dwóch miesiącach używania toników widzę, że tonik to tonik i lepiej go używać, niż nie.

Swoją przygodę z tonikami zaczęłam z polecenia kosmetyczki, która określiła moją skórę jako naczynkową (wiem!) i bardzo cienką (tego nie wiedziałam). Stąd peelingi mechaniczne poszły w odstawkę, tak samo jak kosmetyki z alko.

Do codziennego oczyszczania używam toniku z Ziai, później do stosowania punktowego (rzadziej na całą twarz) kupiłam tonik Synergen. Ziai używam od dłuższego czasu i jak wspominałam wyżej, seria "liście manuka" bardzo przypadła mi do gustu. Produkt nie zawiera alkoholu, jest delikatny, ale bardzo dobrze oczyszcza twarz. Stosuje go dwa razy dziennie - rano i wieczorem. Na razie nie zamierzam go zamieniać. Jest bardzo wydajny i to już stały lokator mojej kosmetyczki. Na pewno będę próbować także innych, ale dopóki ten będzie się sprawdzał, będę do niego wracać. Zaskoczył mnie bardzo swoją wydajnością. I dzięki niemu bezgraniczną miłością pokochałam atomizery!

Do tego stopnia, że drugi z toników, jakie mam musiałam przelać do osobnej buteleczki z odpowiednim dozownikiem (ekonomia przede wszystkim). Swoją buteleczkę mam jeszcze z zestawu podróżnego kupionego kiedyś w Tesco.

Niestety tonik z Synergen jest dla mnie za mocny (przez zawartość alkoholu) do stosowania dwa razy dziennie na całą twarz. Dlatego używam go w stosunku 1:4 z tym z Ziai. Za to świetnie sprawdza się na okolicę strefy T, tam oczyszczania nigdy za wiele.

Wspomniałam o jego ekonomiczności: gdyby nie ten atomizer zastępczy byłoby słabo. Poza tym jestem z niego zadowolona, oczywiście przy rozsądnym stosowaniu.




Ostatni punkt codziennej rutyny to nawilżanie! Niezbędne przy typie skóry suchej, a nawet bardzo suchej (w moim przypadku). Kremów nawilżających używam odkąd pamiętam. Niestety jeszcze nie znalazłam swojego ideału i co raz wypróbowuję kolejne produkty.

Obecnie jestem na etapie kremu Nivea na noc dla cery suchej (rano używam jego odpowiednika na dzień), a w drastycznych przypadkach przesuszenia (co zdarza mi się zwłaszcza w okolicy czoła) pozostaje mi olejowanie.

Tym razem zacznę od oleju kokosowego. Ten słój kupiłam za jakieś 15zł na allegro i czekałam na niego z utęsknieniem. Rozczarowałam się po otwarciu, gdy się okazało, że jest to olej rafinowany, więc pozbawiony zapachu ;( szkoda, bo miałam wielką ochotę wsmarowywać go w ciało i włosy również choćby dla samego zapachu... W wielu pochlebnych opiniach niestety tej informacji nie doczytałam... Do dzisiaj zużyłam około 1/3 pojemności, czyli jakieś 180ml... większość wsmarowując w skórę twarzy. Zawsze(!) na noc. Olej nawilża intensywnie, bałam się, że będzie zapychał mi pory, na szczęście tak się nie działo. Odstawiłam go z jednego powodu - znudził mi się tłusty widok twarzy co wieczór. Chciałam zmiany.

Wtedy sięgnęłam po krem Nivea, który zdradziłam z klasycznym wydaniem. Jest to zdecydowanie jego lżejsza wersja. Doskonała odmiana po olejowaniu, niestety nie zawsze starcza, bo skóra domaga się więcej i jeszcze więcej nawilżenia. Wtedy do gry wraca olej. A gdybym miała się skusić na krem ponownie? Chyba poważnie zastanowiłabym się nad szukaniem zamiennika. To jeszcze nie jest to czego szukam.



Największy dramat mojej skóry to nawilżanie, ciągle szukam kremu-ideału. Może macie jakieś swoje sprawdzone produkty i podzielicie się ze mną odkryciami? Czekam w komentarzach ;))

Pozdrawiam ;***

piątek, 13 lutego 2015

wracam!

Historia mojego bloga, to niekończące się odejścia i powroty. Niestety czasami bywa i tak. Czuję się w obowiązku powiedzieć Wam jak było ostatnio ;))

A będzie krótko i na temat: większość mojej doby zajmowała mi praca (nadal tak jest i podobnie będzie tak do końca życia - cóż za optymistka!), a poza nią, w tak zwanym wolnym czasie, nie miałam ochoty zajmować się blogiem. Poświęcałam czas na spotkania z ludźmi, na swoje duperele i zaspokajanie widzimisiów. Na jakiś czas wygasła we mnie chęć pisania, robienia zdjęć i dzielenia się wszystkim szerzej niż na instagramie. Bo tam byłam i jestem cały czas nieustannie, więc jeśli ktoś zaglądał tam regularnie z moją osobą jest na bieżąco.

Pomimo, iż przez ostatnie dwa miesiące zupełnie(!) nie miałam ochoty na jakąkolwiek pracę (nazwijmy to) twórczą, to nieustannie myślałam o tym, żeby do Was tu wrócić. Moim wyznacznikiem i namacalnym na to dowodem jest karton z rzeczami czekającymi na post projekt denko. Wierzcie mi - karton, bo w torbie, w której przechowywałam rzeczy do tej pory, one się już dawno nie mieszczą... Zastanawiam się co z tym fantem zrobić i wiem jedno - post już na tę chwilę jest nie do ogarnięcia, szybciej byłoby nagrać na ten temat filmik, który do krótkich też by nie należał...

Do meritum: jak zapowiedziałam w tytule - wracam. Przygotowuję dla Was kilka recenzji kosmetyków, kilka postów DIY, mam nadzieję, że pojawią się także stroje dnia (o ile czas na ich sfotografowanie pozwoli) i inne takie. Jeśli macie życzenia specjalne odnośnie treści zamieszczanych na moim blogu w najbliższej przyszłości  koniecznie dajcie znać!

Zostawiam Was z kilkoma ostatnimi migawkami z insta (klikajcie i obserwujcie) ;))




PS. Przepraszam, że wspominam o tym na końcu, ale chciałbym Wam ogromnie PODZIĘKOWAĆ, za to, że byliście tu ze mną codziennie. Nowe wpisy się nie pojawiały, ale Wy dzielnie trwaliście! DZIĘKUJĘ! 


PS2. Widzimy się jutro w pierwszym (prawdziwym) poście po tej przerwie ;))